środa, 5 grudnia 2012

"Obiecaj mi" czyli romans z podróżnikiem w czasie


Kiedy kończę takie książki, zastanawiam się: po co ja to robię? Jest na świecie tyle dobrej literatury, tyle pozycji, których nie uda mi się nigdy przeczytać, a ja spędzam dwa wieczory z nudnawym i pretensjonalnym romansem. Zawsze, kiedy nachodzi mnie taka refleksja, myślę, że czasami trzeba wyluzować, że nie ma co się wstydzić czytania książek poniżej jakiegoś poziomu, bo niby kto określa ten poziom?
Książka „Obiecaj mi” to romans. Może nie do końca typowy, bo rzecz nie kończy się standardowym „..i żyli długo i szczęśliwie”, ale happy endu tu również nie brakuje. Jest młoda zdradzana kobieta, nieszczęśliwe dziecko, groźna choroba i… podróż w czasie. Całość napisana jest bardzo prostym, wręcz naiwnym językiem. To również sprawia, że powieść czyta się szybko, chociaż kilka razy prześladowała mnie myśl, żeby to rzucić i dać sobie spokój.
Wydanie, które wypożyczyłam z biblioteki nie miało dwóch rozdziałów. To jest dopiero problem, bo ciężko się potem połapać o co chodzi. Dawno już nie spotkałam się z czymś takim. Chyba wydania książek tego typu rządzą się innymi prawami.
Ale poza naiwną fabułą (której mogłam się spodziewać po takiej książce), zirytował mnie brak researchu. Bohaterowie sporo czasu spędzają na Capri. I wszystko ładnie, pięknie, tylko gdy bohaterowie przebywają tam od września do grudnia, cały czas męczą ich upały. Jeden rzut oka na mapy pogodowe i można sprawdzić, że w grudniu na Capri jest ok. 17o i dość często pada. Ale skoro miało być pięknie i po włosku, to niech autorowi będzie.
Ogółem lekki romans, nie wzbudzający szczególnych emocji. Dobra jako czytadło na wieczór po ciężkim dniu.

czwartek, 15 listopada 2012

"Obsoletki" czyli 87 stron o życiu i odchodzeniu


 

 87 stron. Książka, którą da się przeczytać w godzinę. Ale to nie będzie łatwa godzina. Pełna odchodzenia, tęsknoty, która nie mija i ludzi, którzy znikają, a wciąż są. Jeśli pojawia się uśmiech, to wzbudza chwilę zastanowienia (czy na pewno można się śmiać?!). To jednak przede wszystkim książka o życiu. To wspomnienia, połączone kluczem, który jednak nie daje się tak łatwo odnaleźć – kluczy, wymyka się, zwodzi. Każe się uśmiechnąć, żeby chwilę później wywołać ciarki na plecach. Po prostu dobra książka. A „tych, co ich nie widać, nie da się zobaczyć w cudzych oknach.” Listopad zaczyna się myśleniem o odchodzeniu. Jest czasem przejścia od życia do śmierci. Listopad zachęca do refleksji. Ja zachęcam do lektury książki Justyny Bargielskiej.

sobota, 27 października 2012

"Zupa z ryby fugu" czyli słaba książka na dobry początek.


Od razu przyznaję, że literatura zwana kobiecą, nie jest moją mocną stroną. Przeczytałam kilka pozycji, jednak zwykle bez większych emocji. Tym razem pożyczyłam książkę, żeby samej wyrobić sobie opinię.
„Zupa z ryby fugu” to pierwsza książka Moniki Szwai, którą miałam okazję przeczytać. Temat na czasie – in vitro. Często zanim zabiorę się za książkę, czytam krótkie recenzje, które nie zdradzają jednak całej fabuły, a tylko emocje czytelników. Wszystko wydawało się być dobrze, bo recenzje były raczej pozytywne. Tymczasem rozczarowałam się solidnie.
Po pierwsze: językiem – bardzo niezgrabnym, jakby wymuszonym. Widać wyraźne sugestie, gdzie ma być śmiesznie, a gdzie smutno. Ciągłe powtarzanie imion, tego, że „Szczecin to wioska z tramwajami” i temu podobnych sformułowań. I wystawianie bohaterom opinii, które są jednoznaczne – tych mamy lubić, a tych nie. Ci są dobrzy, a ci źli. W związku z tym nie polubiłam z tej książki nikogo. Do tego cała masa stereotypów – katolicy są tacy, a ludzie z małych miast tacy. I już.
Po drugie: bohaterami – oj jacy oni są drewniani, jak się do siebie zwracają. Wszyscy mówią tak samo. do tego są nudni i przewidywalni, ich ruchy nie wzbudzają zaskoczenia, tak jak i akcja. Nie ma żmudnego procesu poznawania nowych ludzi, przyjaciół i partnerów. Ot, pierwszego dnia bohaterki Mirandy w nowym mieście, nagle poznaje ona swojego przyszłego partnera i najlepszych przyjaciół. Nie ma zgrzytów, nie ma kłótni, wszyscy się kochają i akceptują. Bajka.
Po trzecie: fabułą – od początku wiadomo mniej więcej jak to się skończy. I wiadomo, że skończy się dobrze. Cała akcja zgrabnie mknie to tego szczęśliwego finału.
Po czwarte: nieścisłościami rzeczowymi – nie chce mi się wierzyć, że osoba, która ma nawet nie do końca dobre stosunki ze swoimi rodzicami, a studiuje 80 km od swojego rodzinnego domu, odwiedzała ich dwa razy w roku i dzwoniła raz na ruski rok. Nie wierzę też w powszechną akceptację ciąży Mirandy – w książce przeciwko nie był nikt i wszyscy przyjmowali to jako rzecz oczywistą. Wracając do Mirandy – autorka co kawałek podkreśla, jaka to inteligentna dziewczyna, ale jej zachowanie wskazuje na coś zupełnie przeciwnego. Jest strasznie głupiutka.
Poważny temat w tym wszystkim został potraktowany trochę po macoszemu. Doczytałam do końca, bo przeważnie tak robię, ale raczej prędko do tej autorki nie wrócę.

wtorek, 11 września 2012

Nowy początek

Wszystkie zeszyty się kiedyś kończą. Brak pustych kartek, pomazane okładki. Miło jest przechowywać takie zeszyty, ale w końcu trzeba rozpocząć nowy. Tym razem (mam nadzieję) konsekwentny i regularny.
Zapraszam do podróży!